20397

 od dziecka nie lubiłam świąt. Żadnych. Bo i co tu lubić? Do kościoła mam stosunek jaki mam i nic tego nie zmieni. Tradycja? Pięknie wygląda na reklamach w telewizji.

W moim rodzinnym domu tradycyjne były awantury i nerwowa atmosfera przez cały, okołoświąteczny czas.

Ojciec świętował z kolegami śledziki i przychodził zalany, Matka w oczekiwani na niego pod nosem przepowiadała wszystko, co mu powie, a my? Nie bardzo było gdzie schować się przed burzą z piorunami, którą zawsze rozpętała zdenerwowana, nakręcona całodziennym mamrotaniem Matka. 

Ciasnota, w jakiej mieszkaliśmy do mojego dziesiątego roku życia niczego nie ułatwiała. Jeszcze trudniej zrobiło się, kiedy najstarszy brat spłodził pannie dzieciaka i "na gwałt" go ożeniono. Przy pomocy sądu rodzinnego, na zasadzie "jakeś obsrał, to obliż". No i oblizał, panna, nie, już zona z dzieckiem i on zajęli jedną izbę, a my stłoczyliśmy się w pięć osób w drugiej. Taaaak, cudowna, świąteczna atmosfera wtedy nastała...

Po przeprowadzce do nowo wybudowanego domu wcale nie było lepiej. Co z tego, że dom duży, piętrowy, jeśli zupełnie niewykończony? Parter bez wylanych posadzek, nieotynkowane ściany to po prostu komórki? Pył z betonu wnosił się "na piętro" ciągle przecierać trzeba było podłogi z płyt pilśniowych, malowanych farbą olejną. Płyty te ochoczo piły wilgoć ze szmat, którymi były przecierane.  A my dalej stłoczeni na małej przestrzeni. Pięć osób w dwu pokoikach i kuchence. Bo Mama lubiła mieć wszystkich "na kupie". 

I święta przez lata wyglądały podobnie- awantura przed świętami, pucowanie pilśniowych podłóg, gotowanie żarła i goszczenie najpierw rodziny najstarszego brata, gdzie dzieci  przybywało niemal z każdym rokiem, aż do szóstki. Potem średni brat i jego rodzina, na koniec siostra., szwagier. 

I w tym wszystkim ja. 

W międzyczasie Ojciec przeniósł się na łono Abrachama, pakując się po pijaku pod koła samochodu. 

A Mamuśka na święta chciała, czy nie miała pełen dom ludzi. ja porzuciłam szkołę, bo z renciny Matki nie utrzymałybyśmy się za nic w świecie. Moja Matka nie wiedziała, że istnieje cos takiego, jak renta rodzinna. Więc pracowałam, oddawałam zarobione pieniądze i... sprzątałam na każde święta, pomagałam szykować żarcie dla gości. Wypucowane musiało być wszystko, od dachu, po piwnicę. W wigilię marzyłam tylko o tym, by wszyscy poszli w jasną cholerę, żebym nie musiała już im usługiwać, wycierać posikanych przez dzieciaki podłóg, wycierać ciągle wnoszonego błocka i myć  stosów brudnych garów. 

Żadne z rodzeństwa NIGDY nie zaprosiło mnie i Matki na święta do siebie. I może nie byłoby najgorzej, pomimo tej harówy, gdyby nie wóda. Braciszkowie i szwagier popijali niemało, ich żony opiekę na potomstwem radośnie cedowały na mnie, bo przecież "w gościach byli". A wiadomo, jak wóda, to i wyciąganie wszystkich "a ty mi, a ja tobie, a to, a śmo". 

Święta, kurwa!

Teraz mam niby inaczej, ale też nie zupełnie tak, jak bym chciała. Ale jak się nie ma, co się lubi, to się lubi co się ma?

Niech już się skończą. 


Komentarze

  1. No było nieciekawie.....moje wspomnienia z tej materii nie są tak dramatyczne ale świąt nie lubię...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Samo życie. Ale nie zmieniłabym nic. Pozdrawiam.

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

20781

20740

20047